Krótka pamięć
Przedstawiciele koncernu Dynamit NobelAktiengesellschaft zaprzeczają, że mają
cokolwiek wspólnego z firmą Dynamit Actien-Gesellschaft (wcześniej Alfred
Nobel & Co.), która wykorzystywała robotników do pracy niewolniczej.
Natomiast w swoim katalogu reklamowym dowodzą, że nawiązują do przedsiębiorstwa
Alfred Nobel & Co..
Na mapie województwa lubuskiego, między Nowogrodem Bobrzańskim a Lubskiem,
można dostrzec bardzo dziwne miejsce. Jest to rozległy kompleks leśny, ciągnący
się wzdłuż rzeki Bóbr od Nowogrodu Bobrzańskiego aż do wioski Dachów na
północy. Las ma kształt trójkąta, którego podstawa, o długości 13 km,
biegnie wzdłuż drogi krajowej nr 289. Od szosy z Nowogrodu do Lubska, z
wiosek położonych na bokach trójkąta i z przepraw mostowych przez rzekę,
do serca leśnego kompleksu biegnie kilkanaście dobrych, betonowych dróg.
Zbudowali je Niemcy w czasie drugiej wojny światowej. Wszystkie schodzą się
w jednym punkcie. Najdziwniejsze jest to, że w tym miejscu, gdzie zbiega się
tyle szlaków, nie ma nic więcej: ani wioski, ani nawet jakiegoś obiektu. Te
drogi prowadzą donikąd.
Leśny trójkąt bermudzki ma powierzchnię 170 km kwadratowych, czyli 17 tysięcy
hektarów. Wśród lasów nie kryje się żadna wioska. W całym województwie
nie ma drugiego takiego miejsca, całkowicie pozbawionego ludzkich osiedli. Wątpliwe,
czy znajdzie się coś podobnego w całej Polsce.
Nie znaczy to jednak, że las jest całkiem pusty. Oto niedaleko Bobru
przycupnęło w sosnowym borze kobiece więzienie, Zakład Karny Krzywaniec.
Oto, jadąc widmowymi drogami, wpadamy tu i ówdzie, jak w sennym koszmarze,
na gigantyczny budynek z poczerniałego żelbetu. Za ścianą drzew majaczą
palisady betonowych estakad. Teren przecinają w różnych kierunkach
tajemnicze nasypy i obwałowania. Z ziemi pełzną wielkie rury, wystają
rudymenty konstrukcji, ściany bunkrów, poskręcane żelastwo. W końcu droga
kończy się na podwójnym ogrodzeniu jakiejś wymarłej jednostki wojskowej -
za kolczastym drutem i zabronowanym pasem ziemi nie widać ani jednego żołnierza.
Płoną tylko oczy fotokomórek.
Ulubione dzieci Speera
Widmowy las w pobliżu niewielkiego miasteczka Nowogród Bobrzański jest
terenem jednej z największych fabryk zbrojeniowych Europy. Zbudowała ją
firma z Troisdorfu, Dynamit-Aktien Gesellschaft vormals Alfred Nobel & Co.
W skrócie: DAG.
W strukturze przemysłu zbrojeniowego III Rzeszy koncern DAG był jednym z
trzech najważniejszych producentów materiałów wybuchowych. Pozostałą dwójkę
stanowiły Interessengemeinschaft der Farbenindustrie (IG Farben) i
Westfaellische Anhalt?ische Sprengstoff AG (WASSAG). Wszystkie podlegały
ministrowi uzbrojenia i produkcji wojennej Rzeszy, profesorowi Albertowi
Speerowi, który zanim zaczął kierować produkcją trotylu i cyklonu-B, zasłynął
jako architekt budowli dla norymberskich Parteitagów.
W 1926 r. została zawarta na okres 98 lat umowa o wspólnocie interesów między
IG Farben i DAG. W roku 1942 do koncernu chemicznego IG Farben należało 45,5
proc. akcji DAG.
Koncern DAG składał się z dziesiątków fabryk wytwarzających materiały
wybuchowe, prochy strzelnicze, artyleryjskie i rakietowe oraz materiały
inicjujące. Inne zakłady robiły amunicję wojskową. Produktami koncernu były
pociski artyleryjskie i rakietowe, bomby lotnicze, miny lądowe i morskie,
torpedy, materiały saperskie, amunicja strzelecka. W 1944 r. koncern wytwarzał
miesięcznie 4000 ton prochów strzelniczych i 1100 ton heksogenu, używanego
np. do produkcji artyleryjskich pocisków przeciwpancernych.
Główny potencjał produkcyjny koncernu DAG skupiony był, poza centralną
fabryką w Troisdorfie (na obrzeżu Zagłębia Ruhry), w siedmiu zakładach, z
których dwa znalazły się na dzisiejszych ziemiach polskich. Były to
fabryki w Bydgoszczy (DAG-Fabrik Bromberg) i w Krzystkowicach (DAG-Fabrik
Christianstadt). Krzystkowice stanowią obecnie część Nowogrodu Bobrzańskiego.
Z DAG do gazu
Tomasz Marciniak, rocznik 1922, trafił do fabryki DAG w Krzystkowicach jako
robotnik przymusowy. Przepracował w niej, przy produkcji nitrogliceryny, pięć
lat bez jednego miesiąca. Potem przyszli Rosjanie.
W październiku 1940 r. otrzymał wezwanie do pracy z niemieckiego Arbeitsamtu.
Wraz z grupą mężczyzn z rodzinnego Gostynia koło Leszna trafił do obozu
położonego bezpośrednio obok zakładów DAG-Fabrik Christianstadt.
- Pamiętam, że lagrów było chyba siedem. Numer 1 i 2 przy betoniarni w
Krzystkowicach, obok drogi do Lubska. Numery 3 i 4 przy drodze na Krzywaniec.
W Krzywańcu, gdzie dzisiaj jest więzienie, był Volksdeutschlager, tam
mieszkali volksdeutsche. Jak się przepisał z Polaka na Niemca, to go tam
zabierali. Żydzi byli w lagrze nr 6. Żydzi tam mieli krzyż i mękę. Bili
ich, Niemcy nosili bykowce. Był jeszcze lager numer
7 dla Francuzów i Włochów.
Tomasz Marciniak nie wie, że: obozów było w Krzystkowicach 11, a według
innych relacji, znajdujących się w posiadaniu Głównej Komisji Badania
Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu - nawet 16. W czasie całej wojny przez
te obozy przeszło od 20 do 30 tysięcy osób, robotników przymusowych i jeńców.
Niektórzy świadkowie, zeznający przed Komisją, oszacowali ilość robotników
przymusowych na 40 tysięcy.
Analogii dostarczają znacznie lepiej poznane zakłady DAG-Fabrik Bromberg w
Bydgoszczy, których dokumentacja częściowo się zachowała. W publikacji,
wydanej przez Muzeum Tradycji Pomorskiego Okręgu Wojskowego w ubiegłym roku
w Bydgoszczy, temat ten podjął Zbigniew Gruszka. Jak podaje autor, budowę
filii koncernu DAG w Bydgoszczy rozpoczęto w 1939 r. Pierwszą ekipę
robotników utworzono z Polaków schwytanych w łapankach ulicznych, m.in. w
Toruniu. Specjalistom sprowadzonym z Rzeszy oddano do dyspozycji 40 tysięcy
pracowników przymusowych. W obozach znajdowało się ok. 2000 jeńców
wojennych, w tym ok. 400 angielskich, 300 francuskich, 200 jugosłowiańskich,
1000 rosyjskich i ukraińskich. Jeden barak zajmowało ok. 200 więźniarek z
Fordonu.
W lipcu 1944 r. z obozu koncentracyjnego Stutthoff skierowano do zakładów
DAG w Bydgoszczy 2500 Żydówek z Łotwy i Węgier. Przywożono je w kilku
transportach, a po upływie trzech, czterech tygodni kierowano do KZ Auschwitz.
Żydówki pracowały pod ścisłym nadzorem, wykonywały najcięższe prace
przy budowie dróg i torów kolejowych bądź przy najbardziej niebezpiecznych
procesach produkcyjnych. W tym czasie głodowały. Z fabryki DAG jechały
prosto do gazu.
Trotyl, ksytol i heksogen
Niemcy rozpoczęli budowę zakładów zbrojeniowych w Krzystkowicach po tym,
jak w roku 1935 wyleciała w powietrze fabryka materiałów wybuchowych w
Reinsdorf koło Zwickau. Okazało się, że jej rozwiązania aparaturowe i
technologie były archaiczne. Eksplozja na linii produkcyjnej trotylu zmiotła
z powierzchni ziemi kilka budynków, zabiła 82 osoby, zerwała dachy w
promieniu 700 metrów. Rannych zostało ponad 800 osób.
Nowe zakłady w Krzystkowicach zbudowano od podstaw, wykorzystując najnowocześniejsze
rozwiązania technologiczne. Olbrzymi kompleks leśny wzdłuż Bobru otoczono
podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego. Istniejące tam wcześniej wioski
zostały zlikwidowane. Obiekty powstawały na miejscu wykarczowanego lasu.
Oczyszczone z drzew obszary natychmiast zamieniano w plac budowy.
Położono setki kilometrów utwardzonych dróg, doprowadzono linię kolejową
z rozbudowanym systemem torowisk, rozjazdów, bocznic i ramp przeładunkowych.
Pobudowano dwa ujęcia wody na Bobrze i studnie głębinowe, kolektory
doprowadzające wodę i odprowadzające ścieki, sieć energetyczną. Najważniejsze
jednak były obiekty produkcyjne, nie mające sobie równych.
Zdaniem Jerzego Panufnika, który bada pozostałości fabryki i przygotowuje
publikację na ten temat, początek budowy zakładów sięga 1938 r., kiedy to
w Krzystkowicach istniała już filia koncernu. Obszar ścisłej zabudowy
DAG-Fabrik Christianstadt wynosił 35 km kw. Na tym terenie znajdowało się
około 1000 różnych obiektów. Na pochodzącym z 1943 r. schemacie
instalacji elektrycznej części fabryki, zajętej do dzisiaj przez Wojsko
Polskie, znajduje się 520 obiektów. Obszar jednostki wojskowej stanowi
zaledwie 1/5 całego terenu zakładów. Charakter obiektów pozwala przyjąć
z dużą pewnością, że w zakładach produkowano trotyl, proch
nitrocelulozowy, materiały inicjujące i zapewne heksogen. Być może
prowadzono tu również, podobnie jak w Bydgoszczy, produkcję dwunitrobenzenu
oraz próbowano opanować technologię wytwarzania nowego bardzo silnego
materiału wybuchowego - trójnitrobenzenu (ksytol).
Według relacji świadków, w zakładach opracowywano prototypy amunicji.
Testowano je na strzelnicy, znajdującej się w centralnej części obszaru
zamkniętego. Po wojnie znaleziono tam stalowe płyty pancerne o grubości 15 cm, do których prowadzono ogień z dział. Resztki amunicji odkryto w
jednym z budynków. Nie odnaleziono jednak dokumentacji badań i eksperymentów,
posiadającej dla wojskowych niewątpliwie duże znaczenie. Możliwe, że
dokumenty te zostały przejęte przez Rosjan, którzy do 1948 r. zdemontowali
fabrykę do gołych ścian. W czasie demontażu zdarzyło się kilka śmiertelnych
wypadków. Były one spowodowane eksplozjami pyłu nitrocelulozowego, którego
resztki zachowały się w rozmaitych obiektach jeszcze przez wiele lat.
Nadwrażliwość nitrogliceryny
Synteza nitrogliceryny, jednego z najsilniejszych materiałów wybuchowych
znanych człowiekowi, jest bardzo prostym procesem chemicznym, który można
przeprowadzić w domowej kuchni. Gotowy produkt jest jednak substancją o
niezwykłej wrażliwości
- silniejszy wstrząs wywołuje nieuniknioną detonację. Z tego powodu
produkcja nitrogliceryny należy do najniebezpieczniejszych procesów
technologicznych w przemyśle chemicznym.
W zakładach DAG w Krzystkowicach rozwiązano problem nadwrażliwości
nitrogliceryny rozmieszczając poszczególne obiekty w dużej odległości od
siebie. Budowle zostały całkowicie lub częściowo otoczone wałami
ziemnymi, które miały chronić przed uderzeniem fali wybuchowej z zewnątrz,
lub tłumić falę eksplozji wewnątrz. Zaprojektowano budynki o specjalnej
konstrukcji, która miała przetrwać skutki ewentualnej eksplozji. Ich cechą
charakterystyczną był masywny żelbetowy szkielet i lekkie zewnętrzne ściany
"wydmuchowe". W razie wybuchu ceglana przegroda miała ulec
skruszeniu i wyrzuceniu na zewnątrz obiektu. Najbardziej niebezpieczne półprodukty
przechowywano w potężnych żelbetowych cylindrach o wysokości kilku pięter,
których grube na 1-2 m ściany wzmocnione zostały dodatkowymi żebrami wewnętrznymi
oraz zewnętrznymi przyporami, natomiast lekkie zadaszenie zostało wykonane z
desek. Trzy takie cylindry, służące najwidoczniej do operacji z
nitrogliceryną i nitrocelulozą, zostały dodatkowo obsypane ziemią, tak że
po prostu każdy z nich zniknął we wnętrzu pagórka wielkości Kopca Kościuszki.
Można sobie wyobrazić skutek eksplozji we wnętrzu cylindra: cała siła
wybuchu musiała skierować się w górę, gdzie jedynie zniosłaby drewniany
daszek, natomiast ściany miały pozostać nienaruszone.
Okazało się jednak, że jest pewien proces, którego przeprowadzenia nie można
ryzykować w żadnym, nawet najbardziej celowo przystosowanym budynku. Tą
najniebezpieczniejszą operacją okazało się napełnianie zapalających bomb
lotniczych. Zdaniem Tomasza Marciniaka, skorupy bomb wykonane z elektronu -
stopu magnezu z aluminium - zalewano prawdopodobnie fosforem.
- Odbywało się to w specjalnej wiacie, zbudowanej z brezentu naciągniętego
na drewniane rusztowanie. Szkielet był połączony na specjalne czopy, nie było
ani jednego gwoździa. Pracownicy, którzy tam wchodzili, mieli specjalną
odzież i gumowe buty. Polacy tam nie pracowali, tylko Niemcy i Francuzi.
Widziałem przy samym torze kolejowym gotowe bomby. Miały śmigło, długie
były na 80 centymetrów. Przywozili je pociągami i dopiero tutaj napełniali. Bardzo
przy tym uważali, ale i tak był wybuch.
Informacje pana Marciniaka nie są kompletne. Wiadomo o co najmniej trzech dużych
eksplozjach w zakładach DAG w Krzystkowicach. Podczas pierwszej z nich, na
początku 1944 r., śmierć poniosło wielu robotników przymusowych,
najprawdopodobniej Rosjan. Tragiczniejszy w skutkach wybuch zdarzył się
jesienią 1944 r. Jego siła była tak wielka, że w promieniu kilku kilometrów
legły w gruzach murowane budynki. Śmierć poniosły dziesiątki osób, a
produkcja całego kombinatu została sparaliżowana. Zdaniem jednego ze świadków,
katastrofa nastąpiła na wydziale elaboracji bomb. Inny ze świadków zeznających
przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich opowiedział także o
wybuchu w dniu 25 października 1944 r. Wyleciała wówczas w powietrze
instalacja z rtęcią piorunującą, używaną do produkcji spłonek w
nabojach. Zginęło wówczas 80 osób, a według innych świadectw - cała
zmiana zatrudniona w owym dniu. Władze obozu zorganizowały międzynarodowy
pogrzeb, a szczątki ofiar eksplozji złożono na cmentarzu w Krzystkowicach.
Nur für Polen, Juden und Zigeuner
- W moim czwartym lagrze było 14 baraków i dwie kuchnie - wspomina Marcinak. - Polacy mieli osobną kuchnię
i Rosjanie osobną. Barak mieścił 200 osób. Spaliśmy po 14 w pokoju, na piętrowych
łóżkach. W dwóch barakach były kobiety, w jednym Polki, w drugim Ruskie.
Młode wszystko. Byliśmy od nich odgrodzeni, przez siatkę można było
pogadać. Łaźnia była wspólna, ale przegrodzona siatką. W jednym końcu
kobiecego baraku mieszkali wachmani.
Jak wynika z ustaleń Zbigniewa Gruszki, w zakładach DAG pracowano w ruchu ciągłym:
od poniedziałku do soboty na trzy zmiany po 8 godzin, w niedziele na dwie
zmiany po 12 godzin. Robotnicy otrzymywali żywność na kartki, podzielone na
pięć różnych klas. Kartki I klasy otrzymywali robotnicy niemieccy i równoważni
(Gleichgestellte). Klasa II była przeznaczona dla Polaków, Cyganów i Żydów.
Klasa III
- dla pracowników przymusowych z terenów ZSSR (Ostarbeiter). Klasa IV - dla
jeńców wojennych i klasa V - dla więźniów kryminalnych.
Tomasz Marciniak pracował jako operator wózka akumulatorowego. On również
przez pięć lat głodował.
- Mieliśmy kartki tygodniowe. Na karcie było jedzenie ciepłe, chleb,
marmolada, cukier. W poniedziałek nie było chleba, dopiero we wtorek. W
sobotę po pracy dawali bochenek, żeby starczyło na niedzielę i poniedziałek.
Rano dali zupę w kuchni. Była przerwa na śniadanie, jak ktoś miał ze sobą
wzięte, to jadł, a jak nie miał, to musiał gwizdać. Jak ktoś miał
blisko z pracy do lagru, to zdążył na obiad, a jak daleko, to nie.
Specjalne traktowanie
Według niektórych świadectw, robotnicy przymusowi zatrudnieni przy pracach
specjalistycznych byli przez niemieckich strażników traktowani dobrze. Częściej
jednak powtarzają się relacje o brutalności wachmanów. Jak wynika z badań
Moniki Bil, opublikowanych w pracy dyplomowej pt. "Obóz pracy
przymusowej w Krzystkowicach w latach 1940-1945" (Wyższa Szkoła
Pedagogiczna w Zielonej Górze, 1999 r.)
- "Rosjanie i Ukraińcy byli kierowani do pracy w tzw. oddziałach zamkniętych
fabryki, gdzie nawet krótkie przebywanie groziło zapadnięciem na ciężką
chorobę, spowodowaną obecnością szkodliwych oparów z reakcji
chemicznych".
Znany jest co najmniej jeden przypadek tzw. specjalnego traktowania (Sonderbehandlung),
zgodnego z zarządzeniem Reichsfuehrera SS, Heinricha Himmlera, w stosunku do
robotnika przymusowego polskiej narodowości. W 1943 r. w lagrze nr 8 został
powieszony, na oczach pozostałych robotników, Eugeniusz Siech. Oskarżono go
o utrzymywanie intymnych stosunków z zatrudnioną w obozowej kantynie Niemką,
Trudą Schulz. Znęcanie się strażników nad Żydami było zjawiskiem nagminnym.
- Widziałam pracujące kobiety żydowskie, które robiły wykopy wywożąc
ziemię na taczkach - wspomina Wanda Robak, zatrudniona w obozowej
administracji. - Nadzorujący Niemcy bili je, kopiąc, popychając i krzycząc.
Widziałam też jak były prowadzone do pracy. Miały ogolone głowy i rany na
całym ciele. Jedynym ich ubraniem były narzucone na gołe ciało koce oraz
drewniaki także na gołe nogi. Niektóre z nich miały nogi poowijane
papierem po cemencie.
W 1944 r., według zeznań byłych robotników przymusowych, wszyscy Żydzi
umieszczeni poprzednio w obozach "nagle zniknęli" - stwierdziła
Monika Bil.
Tabliczki prawdy
Tomasz Marciniak nie ma dzisiaj żadnego dokumentu zaświadczającego, że
pracował w zakładach DAG-Fabrik Christianstadt. Otrzymał tylko z Gostynia
zaświadczenie, iż w 1940 r. został zabrany przez Niemców na roboty
przymusowe. Wszyscy znani mu towarzysze wojennej niedoli, pracujący w zakładach
DAG w Krzystkowicach, już poumierali.
- Dostałem od Niemców kartę ze zdjęciem, którą pokazywałem wychodząc z
lagru do roboty i kiedy wracałem. Sprawdzali na bramie za każdym razem. W
marcu 1945 r., kiedy do Nowogrodu podeszły wojska rosyjskie, próbowali nas
ewakuować do Gubina. Ale najpierw zabrali wszystkim dokumenty.
Po robotnikach przymusowych pozostał jednak pewien ślad, którego Niemcom
nie udało się zniszczyć. Są to tajemnicze tabliczki osobowe, odnalezione
dopiero wiele lat po wojnie. Wydobyto je spod ziemi zarówno na terenie
fabryki DAG w Krzystkowicach, jak i w Bydgoszczy. To właśnie owym tabliczkom
osobowym poświęcona jest cytowana kilkakrotnie wyżej publikacja Zbigniewa
Gruszki pt. "Tabliczki z Dynamit AG vorm. Alfred Nobel & Co".
Tabliczki, wykonane z blachy cynkowej, stanowiły nową i zupełnie nieznaną
skądinąd formę rejestracji pracowników. Wybite są na nich maszynowo
nazwiska i dane personalne. Nikt z byłych pracowników zakładów nie zdawał
sobie sprawy, że takie tabliczki istnieją. Utajniony był zarówno fakt ich
wykonania, jak i cel przechowywania. Przygotowując się do ucieczki, Niemcy
starali się zbiory tabliczek rozproszyć w terenie i ukryć. Udało się
odnaleźć tylko ich niewielką część, np. w Bydgoszczy - ok. 1600. Nawet
tak skąpy materiał dostarcza jednak bezspornych dowodów na korzystanie
przez koncern DAG z pracy niewolniczej ludności podbitych krajów.
Zdecydujcie się!
Znane powszechnie dane świadczą o tym, że w całym przemyśle hitlerowskiej
Rzeszy najwięcej więźniów i robotników przymusowych zatrudniały zakłady
koncernu IG Farben i powiązanej z nim DAG. Ich dzisiejsi spadkobiercy nie chcą
pamiętać, że potęga tych przedsiębiorstw wyrosła także z niewolniczej
pracy. Nic dziwnego: w latach wojny na terytorium okupowanej Polski istniało
1798 niemieckich obozów pracy! Już pół wieku Niemcy zabierają się do wypłaty
odszkodowań dla milionów robotników przymusowych i ciągle nie mogą się
zebrać.
Na zapytanie redaktora Kamińskiego z "Gazety Pomorskiej" w
Bydgoszczy, dotyczące pracy niewolniczej w zakładach DAG, przedstawiciele
koncernu wyjaśnili uprzejmie w piśmie z 17 czerwca 1999 r., iż zaszła
oczywista pomyłka. "Robotnicy przymusowi nie byli zatrudniani w naszym
przedsiębiorstwie. Nasze przedsiębiorstwo nie jest tożsame z firmą Dynamit
Actien-Gesellschaft przedtem Alfred Nobel & Co., zostało założone
dopiero w 1949 roku i kieruje firmą Dynamit Nobel Aktiengesellschaft dopiero
od
1 stycznia 1988 r.
Nasze przedsiębiorstwo nie miało także i nie ma oddziału w
Bydgoszczy". Podpisali się, z serdecznymi pozdrowieniami, panowie
Hopmann i dr Groth.
Ale do mnie firma Dynamit Nobel Aktiengesellschaft przysłała coś innego:
katalog swoich wyrobów, ze wspaniałą amunicją myśliwską, jakiej używałem
na Syberii, i z owymi strasznymi pociskami TUG-Brenneke, którymi układałem
łosie. A w katalogu każdy może sobie przeczytać, już na samym początku:
"Dynamit Nobel Aktiengesellschaft w Trosidorfie nawiązuje do założonego
w roku 1865 przedsiębiorstwa Alfred Nobel & Co, Hamburg. W ciągu swojego
istnienia Dynamit Nobel rozwinęło się w przedsiębiorstwo przemysłu
chemicznego z różnorodnym programem produkcyjnym".
Teraz proste zadanie dla trochę zorientowanego w tajemnicach giełdy
adwokata: ustalić, czy akcje firmy Dynamit-Aktien Gesellschaft vormals Alfred
Nobel & Co. są jeszcze notowane na giełdzie we Frankfurcie nad Menem. Jeśli
nie, to dowiedzieć się czegoś o historii tych cennych papierów wartościowych.
Potem sprawdzić i podać do publicznej wiadomości, jakie są czy też były
w przeszłości powiązania między akcjami owej firmy oraz akcjami współczesnej
spółki Dynamit Nobel Aktiengesellschaft. Można jeszcze pogrzebać w akcjach
Fundacji Alfreda Nobla; czy przypadkiem nie stanowią one finansowego
zabezpieczenia pewnej znanej i bardzo cenionej nagrody?
Najlepiej, jeśli adwokat będzie przedstawicielem tej narodowości, która w
lagrach DAG "miała krzyż i mękę", a po czterech tygodniach pracy
była wysyłana do Oświęcimia. Wśród tamtejszych prawników zdarzają się
bardzo zdolni ludzie, prawdziwi artyści.
|
Autor: Mirosław Kuleba
Artykuł zamieszczony w Dziennik Polski
Zdjęcia: Marcin Olejniczak
|
|